Miał być następcą Adama Małysza. Teraz otrzymuje przesyłki z całej Polski
— Odkąd skończyłem ze skokami, śniły mi się tylko raz. W Innsbrucku poleciałem srogo za punkt HS. Oczywiście wylądowałem na plecach. Więcej raczej o skokach nie śniłem — mówi nam Łukasz Podżorski. Nie śnił, bo tuż po odstawieniu nart w kąt, znalazł inną pasję, która zawładnęła nim bez reszty.
Na skocznię po raz pierwszy trafił jako pięciolatek. Była to naturalna droga, bo pochodzi z Wisły. Zaczynał mniej więcej wtedy, gdy wielki mistrz wchodził na swoją ścieżkę chwały.
— Trener Jan Szturc zobaczył we mnie potencjał. Zresztą widzę, że teraz wciąż wykorzystuję ten talent. Myślę, że po prostu mam predyspozycje do ciężkiej roboty. Gdy porównuję się do znajomych z kolarstwa, widzę, że potrafię cztery dni trenować i dopiero czuję zmęczenie, podczas gdy inni po dwóch takich dniach mają dość — opowiada.
Z tego czasu ma trochę dobrych wspomnień. Wyjazdy na mistrzostwa świata juniorów, EYOF-y albo i po prostu udane zawody krajowe, gdy forma przychodziła w odpowiednim momencie. — Pamiętam jeden Puchar Solidarności w Zakopanem. Czułem wtedy, że jestem w gazie i wygrałem — wspomina.
Cztery raz stawał na podium FIS Cup, z Pucharem Kontynentalnym pożegnał się 11. miejscem, najlepszym w karierze. Miał wtedy 20 lat.
— Przez pierwszy rok może trochę żałowałem decyzji o zostawieniu skoków, ale im dalej w życie, tym większe było poczucie stabilizacji, nie było już tak, że wszystko jest zależne od formy, więc nabrałem spokoju i dystansu, zdałem sobie sprawę, że nie potrzebuję ich do szczęścia — słyszymy.

To jeden z przedstawicieli utraconych dla polskich skoków roczników 1996-1998, których dziś tak bardzo nam brakuje. Podżorski nie ukrywa, że próbował analizować, dlaczego stał się jednym z nich.
— Parę razy się nad tym zastanawiałem. Nawet z tej obecnej perspektywy, gdy jestem trochę bardziej świadomy i mam dużo większą wiedzę na temat sportu, fizjologii. Wydaje mi się, że w tamtym momencie człowiek był po prostu za młody, żeby rozumieć sygnały swojego ciała. W szkole mistrzostwa sportowego wszyscy działaliśmy w oparciu o pewne schematy. Później, gdy poszedłem do kadry, bardziej spersonalizowana była już siłownia. Mam wrażenie, że skoki to trochę taki sport po omacku i w wielu przypadkach pewnie trudno przewidzieć, kiedy ktoś wyskoczy. W tamtym czasie nie wiem, czy ktoś był w stanie określić, w jakim momencie wytrenowania jesteśmy. Teraz w kolarstwie, kiedy sam układam sobie plan, wiem, czym w danym momencie zagrać, żeby był pozytywny efekt. W skokach tego nie miałem. Może dlatego tylu chłopaków z mojego rocznika się wykruszyło i tych następców mistrza nie mieliśmy — zastanawia się.
Druga kwestia to po prostu brak perspektyw finansowych w najbardziej newralgicznym dla polskich skoczków momencie — przejściu z poziomu juniora do seniora.
— Kończysz 18 lat i kończą się choćby stypendia z Lotos Cup, które otrzymywało się co roku. Wtedy zaczyna się okres, w którym ze skoków nie zarabia się nic i wiele zależy od sytuacji w domu. U mnie się nie przelewało, a też wiedziałem, ile trzeba poświęcić, żebym mógł skakać. Byłem po prostu zmęczony brakiem pieniędzy, perspektyw… Poza tym to też taki czas, że chce się już mieszkać samemu, jeździć własnym autem, najlepiej fajnym… Po prostu się usamodzielnić — słyszymy.
Zostawił skoki. To inna dyscyplina na dobre skradła jego sercePiętnastu lat spędzonych w skokach nie żałuje. — Dziś mam już prawie 30 lat, więc mogę powiedzieć, że spędziłem w skokach pół życia. Wiele mnie to nauczyło. Na pewno systematyczności, układania planu dnia, dążenia do perfekcjonizmu, który jest zapisany w skokach. To mi zostało do tej pory. Klienci mnie chwalą, że jestem skrupulatny, systematyczny i zawsze wszystko jest w 100 proc. przygotowane — słyszymy.
Podżorski wspomina o klientach, bo niedługo po tym, jak skończył ze skokami, trafił do sklepu rowerowo-narciarskiego. Początkowo naturalnie zajmował się nartami, ale wystarczyło, że skończyła się zima, by mocniej wkręcił się w rowery. Teraz w Wiśle prowadzi własną działalność — PODZOR_BikeService. Poza tym sam mocno wkręcił się w treningi.
— Początkowo wiele robiłem po omacku, uczyłem się od zera. Po dwóch czy trzech latach dostałem propozycję z zawodowego klubu kolarskiego, żebym jeździł z nimi jako mechanik. Wtedy wszystko nabrało rozpędu. Chłopaki krok po kroku pokazali mi, jak trenować, jak pracować z tymi rowerami, co zrobić, by być szybszym. To "know-how" dostałem od gości, którzy dłużej jeździli na rowerze niż ja skakałem. W zwykłych, codziennych rozmowach przekazali mi ogrom wiedzy — opowiada i przyznaje, że kolarstwo górskie dostarcza mu więcej adrenaliny niż skoki.
— To coś wspaniałego, bo w skokach ten zastrzyk adrenaliny trwa kilka sekund, a w kolarstwie górskim choćby w maratonie dostajesz 15-minutowy zjazd, podczas którego nie do końca panujesz nad rowerem. Tu trafia się ciaśniejszy zakręt, tam większy kamień. To trzeba ominąć, tam przeskoczyć. Jest dużo więcej zmiennych, które dają mi poczucie ekstremalnego sportu. To, czym ja się zajmuję, czyli maraton i cross-country co prawda aż tak ekstremalne nie jest, ale na pewno daje jeszcze lepsze odczucia niż skoki — mówi.
Trenuje sześć razy w tygodniu, ale uważa się za amatora, bo jak sam przyznaje, do zawodostwa brakuje mu przede wszystkim 15 lat, które spędził w skokach. Zarówno tam, jak i tu pomagają mu predyspozycje genetyczne — od zakończenia kariery skoczka przytył może 3-4 kg.
— W kolarstwie podoba mi się ta wymierność. Jeśli zrobisz dobry trzytygodniowy blok treningowy, a potem odpoczniesz, to możesz liczyć, że będziesz mocniejszy. W skokach to nie gwarantowało niczego. Albo zdarzało się, że masz świetną formę i sprzęt, ale wystarczyło, że dmuchnęło z tyłu i już cię nie ma. W kolarstwie dostajesz to, na co zapracowałeś i to od razu daje większe poczucie satysfakcji — słyszymy.
Dziś na swoim koncie Podżorski ma już ok. 60 wyścigów i na palcach jednej ręki może policzyć te, które nie do końca mu się podobały. — Tutaj każdy wyścig jest epicki. Taki, który zapadł mi w pamięci to na pewno Malevil Cup, impreza towarzysząca mistrzostwom Europy. To taki wyścig, że nawet jak planowałeś być w trójce, a dojeżdżasz siódmy albo ósmy i tak czujesz wielką miłość do tego sportu. Poziom organizacji, samo podejście do dyscypliny, liczba kibiców… Po prostu czujesz, że żyjesz. Nie czujesz się zmęczony, nie bolą nogi, tylko po prostu jesteś szczęśliwy. Dobrze pamiętam też wyścig cross country, który odbywał się na skoczni w Harrachovie. Z kolei taki, który zapamiętałem ze względu na wysoką formę, to nasz wiślański z serii Silesia Cup w tym roku. Nie było na mnie mocnych — opowiada.
Serwisuje rowery najlepszych Polaków. Tak wygląda jego pracaChyba trudno o lepszą reklamę niż właśnie taki występ dla jego warsztatu, który już teraz jest dobrze znany w środowisku. — Współpracuję z dwoma najmocniejszymi kolarzami górskimi w Polsce, zresztą z całym teamem JBG-2. Poza tym dostaję przesyłki z całego kraju z rowerami do serwisu. Nawet z Gdańska, więc to miłe, że ludzi woleli przesłać rower do mnie na drugi koniec Polski niż do lokalnych specjalistów — mówi. Na brak pracy Podżorski zatem nie narzeka i to właśnie do jej rytmu dopasowuje treningi.
— Zacząłem mając 20 lat, więc dam radę zbudować formę do pewnego poziomu, raczej nie ma już co marzyć o startach w Pucharze Świata. Stawiam na lokalne zawody, ewentualnie w Czechach. Po głowie cały czas chodzą mi wyścigi etapowe typu Swiss Epic albo 4Islands. To już bardziej realne marzenie do spełnienia. Amatorem raczej pozostanę, bo po współpracy z zawodowymi kolarzami widzę, ile potrzebowałbym jeszcze czasu i poświęcenia, żeby wejść na taki poziom — dodaje.
I oczywiście nakładów finansowych. — To kosmiczne pieniądze. Kiedy sam, mając wspomniane wcześniej "know-how", przygotowuję sobie rower, jest trochę inaczej, ale wiem, ile kosztuje zawodnik w klubie. To są absurdalne kwoty, powiedziałbym, że w przeliczeniu na jedną osobę nawet pięciokrotnie wyższe niż w skokach. Pamiętam, jak jeszcze jako mechanik płaciłem za obiad dziesięcioosobowego zespołu. Wiadomo, że kolarz musi dobrze zjeść, więc to naprawdę dużo kosztowało… Nie mówiąc już o innych kwestiach, jak choćby przewóz roweru w ekskluzywnych liniach lotniczych. Na pewno to jeden z kosztowniejszych sportów — przyznaje.
Oto polski Primoz Roglić. Porzucił skokiNa zawodach nie raz słyszał nawiązania do Primoza Roglicia. Fenomenalny słoweński kolarz ma nawet w swoim CV zwycięstwo w Pucharze Kontynentalnym.
— Wiadomo, na szosie to trochę inny schemat podejścia do treningu. Oczywiście technika też się liczy, ale nie tak mocno jak u nas. Zresztą skoki pomogły mi w budowaniu tej techniki, bo byłem oswojony z prędkością. Tak samo poczucie ciała było na bardzo wysokim poziomie. Dlatego to przejście ze skoków do kolarstwa górskiego przyszło bardzo automatyczne i było dość przyjemne — podsumowuje.
przegladsportowy