Najlepszy sposób na naprawę Senatu? Znieść go.

Wybierz język

Polish

Down Icon

Wybierz kraj

France

Down Icon

Najlepszy sposób na naprawę Senatu? Znieść go.

Najlepszy sposób na naprawę Senatu? Znieść go.

Przejdź do treści
Polityka
Na zdjęciu widać pękającą kopułę Kapitolu Stanów Zjednoczonych na tle pięknego zachodu słońca. (minimalna szerokość: 1024px)709px, (minimalna szerokość: 768px)620px, oblicz(100vw - 30px)" szerokość="1560">

Zapisz się na Slatest, aby codziennie otrzymywać na skrzynkę pocztową najciekawsze analizy, krytykę i porady.

Pod jednym istotnym względem współczesny Senat jest bardziej demokratyczny niż wyższe izby ustawodawcze niektórych państw. We Francji i Niemczech członkowie izby wyższej są nadal wybierani przez innych wybieralnych urzędników, a nie przez lud – tak jak senatorowie amerykańscy przed wprowadzeniem 17. poprawki do Konstytucji w 1913 roku. Mimo to, pod niemal każdym innym względem demokratycznym, nasz Senat jest jednym z najgorszych organów ustawodawczych na świecie.

Najbardziej rażące wady Senatu są w rzeczywistości aspektami jego podstawowej struktury, ale podobnie jak w przypadku Izby Reprezentantów, istotne są również zasady i procedury przyjęte przez izbę. Jedna szczególnie ważna zasada ponownie przyciągnęła uwagę w ostatnich latach. Chociaż Senat pozornie działa na zasadzie większości, to do zamknięcia debaty, czyli tzw. cloture, potrzebne jest poparcie kwalifikowanej większości – od 1975 roku trzech piątych izby, czyli 60 senatorów. Praktycznie oznacza to, że projekt ustawy może pozostać w zawieszeniu, dopóki 60 senatorów nie poprze go na tyle, aby zakończyć debatę i poddać go pod głosowanie. Bez tej kwalifikowanej większości mniejszość sprzeciwiająca się projektowi ustawy może podtrzymywać debaty, próbując zniechęcić swoich zwolenników – taktyka znana jako obstrukcja parlamentarna. Sama groźba obstrukcji parlamentarnej wystarcza dziś, aby storpedować ustawodawstwo bez 60 głosów – sytuacja, w której większość projektów ustaw nie może zostać uchwalona przez Kongres bez kwalifikowanej większości w Senacie.

Poza kontrwiększościowym charakterem obstrukcji, Senat jest z założenia nieegalitarny, dzięki równemu wkładowi senatorów we wszystkie stany, niezależnie od liczby ludności – cecha, której założyciele, tacy jak James Madison i Alexander Hamilton, głośno się sprzeciwiali, zanim małe stany wymusiły kompromis na Konwencji Konstytucyjnej. Dysproporcje, które sprawiły, że równa reprezentacja była dla nich tak gorzką pigułką do przełknięcia, tylko się pogłębiły od czasu napisania Konstytucji. Teoretycznie stany, które stanowią mniej niż 20 procent populacji kraju, mogą posiadać większość w Senacie, podczas gdy stany reprezentujące zaledwie 11 procent populacji mogą blokować ustawodawstwo poprzez obstrukcję. W 1787 roku Wirginia, wówczas największy stan, miała populację 12–13 razy większą niż Delaware, najmniejszy stan, który tak wiele zrobił dla przeforsowania równej reprezentacji na konwencji. Ale nasz największy stan dzisiaj, Kalifornia – która sama w sobie znalazłaby się w czterdziestce największych krajów świata – ma populację ponad 67 razy większą niż nasz najmniejszy stan dzisiaj, Wyoming. Matematycznie rzecz biorąc, ponieważ oba państwa mają po dwa równe miejsca w Senacie, każdy mieszkaniec Wyoming ma 67 razy większą reprezentację w izbie niż każdy mieszkaniec Kalifornii.

Najłatwiejsze do wprowadzenia w Senacie reformy to zmiany w regulaminie izby – które nie są na stałe. Partia większościowa może głosować za fundamentalną zmianą sposobu działania, pod warunkiem, że sama zaakceptuje te zmiany. W ostatnich latach Demokraci osiągnęli coś w rodzaju konsensusu w sprawie obstrukcji legislacyjnej, która, co więcej, została już wyeliminowana w przypadku nominacji do władzy wykonawczej i sądowniczej; każda osoba nominowana przez prezydenta może zostać zatwierdzona zwykłą większością głosów w izbie. Obstrukcja legislacyjna pozostaje jednak w mocy dla wszystkich projektów ustaw, których nie da się przeforsować w procesie uzgadniania budżetu, który został zaprojektowany specjalnie do spraw budżetowych.

Jedną z propozycji, popieraną przez byłego prezydenta Joe Bidena i ostrożnych reformatorów, jest powrót do obstrukcji parlamentarnej – zmuszającej tych, którzy mają nadzieję zablokować ustawodawstwo, do stania na sali obrad Senatu i przemawiania godzinami, tak jak kiedyś. Nie byłaby to jednak reforma demokratyczna. Pozostawiłaby obstrukcję parlamentarną nienaruszoną, a wręcz pogłębiłaby jej absurdalność.

Zamiast wprowadzać testy wytrzymałości fizycznej do procesu stanowienia prawa, inni reformatorzy bardziej zdecydowanie sugerowali, aby w jakiś sposób uczynić obstrukcję parlamentarną bardziej większościową – na przykład poprzez zastrzeżenie, że projekty ustaw popierane przez kwalifikowaną większość Izby Reprezentantów mogą być uchwalane zwykłą większością głosów w Senacie, lub że tylko senatorowie reprezentujący większość społeczeństwa mogą korzystać z obstrukcji parlamentarnej. Zwłaszcza ta ostatnia koncepcja byłaby wyraźnym postępem demokratycznym w porównaniu ze status quo. Oczywiście, podobnie jak całkowite zniesienie obstrukcji parlamentarnej.

Mimo to reforma lub zniesienie obstrukcji parlamentarnej nie naprawi fundamentalnych nierówności w Senacie – równy stosunek senatorów do wszystkich stanów, bez względu na liczbę ludności, jest demokratycznie nie do utrzymania. Niestety, równy udział w Senacie jest jednym z niewielu zapisów Konstytucji, których zasadniczo nie można zmienić: zgodnie z Artykułem 5, zmiana tego aspektu podstawowego projektu izby wymaga najwyraźniej jednomyślnej zgody wszystkich stanów. Niektórzy reformatorzy argumentują, że zakaz ten można zignorować lub w jakiś sposób obejść – być może moglibyśmy uchwalić poprawkę eliminującą klauzulę stanowiącą, że Senat nie może być zmieniany, a następnie wprowadzić do Senatu kolejną poprawkę.

Jakie alternatywne projekty Senatu moglibyśmy rozważyć, zakładając, że zmiany byłyby możliwe? Najbardziej oczywistą zmianą byłoby oczywiście przydzielenie senatorów proporcjonalnie do liczby ludności każdego stanu. Jednak niektórzy reformatorzy, argumentując, że wyrośliśmy już z potrzeby posiadania izby wyższej o umocowanych uprawnieniach, sugerowali, że Senat mógłby zostać przekształcony w drodze poprawki w organ głównie ceremonialny, na przykład Izbę Lordów w Wielkiej Brytanii, która sama została stopniowo pozbawiona władzy na rzecz Izby Gmin. W 2018 roku kongresmen z Michigan John Dingell, najdłużej urzędujący członek Kongresu w historii Ameryki, poparł znacznie prostszy pomysł: argumentował, że Senat powinien zostać po prostu zniesiony.

W końcu nie jest oczywiste, że w ogóle potrzebujemy dwuizbowego parlamentu. Około dwie trzecie krajów świata ma tylko jedną izbę ustawodawczą – nie licząc krajów formalnie dwuizbowych, takich jak Wielka Brytania, gdzie jedna izba sprawuje niemal całą realną władzę ustawodawczą.

Federalizm – idea, że interesy stanów jako bytów powinny być reprezentowane w legislaturze tak, jakby same były ludźmi – nie jest zbyt przekonującą argumentacją demokratyczną, zwłaszcza w kraju takim jak nasz, gdzie stany mają już tak wiele niezależnej władzy, że rządy stanowe często niweczą cele rządu federalnego. Powinniśmy pozbyć się złudzeń, że decyzje przedstawicieli wybieranych w wyborach powszechnych w dużej izbie, opartej na liczbie ludności, takiej jak Izba Reprezentantów, powinny być kontrolowane przez mniejsze, bardziej elitarne grono polityków. W rzeczywistości, jeśli jesteśmy absolutnie zdecydowani na istnienie dwóch izb, moglibyśmy rozważyć uczynienie jednej z nich jeszcze bardziej bezpośrednio reprezentującej społeczeństwo niż Izba Reprezentantów – być może, jak argumentują teoretycy tacy jak Tom Malleson, poprzez uczynienie z niej zgromadzenia deliberatywnego zwykłych ludzi wybranych w drodze losowania:

Wyobraź sobie Izbę Ludową złożoną, powiedzmy, z tysiąca osób wybranych losowo (i podzielonych warstwowo, aby zapewnić dokładną reprezentację pod względem płci, rasy, klasy i innych ważnych kryteriów). Członkowie ci mogliby pełnić czteroletnią kadencję. Przez pierwsze dwa lata nie mieliby władzy ustawodawczej, w tym czasie otrzymywaliby gruntowne szkolenie w zakresie budżetów, podatków i sprawiedliwości dystrybutywnej; mieliby styczność z różnymi dziedzinami rządzenia; uczestniczyliby w kursach racjonalnego, empatycznego i świadomego dobra wspólnego prowadzenia debat; oraz odbywaliby „staż” w konkretnym departamencie polityki, takim jak Zdrowie, Energia lub Środowisko. W drugiej połowie kadencji członkowie mieliby władzę ustawodawczą, być może podzieloną na dziesięć departamentów, po stu członków każdy. Każdy departament obradowałby nad kwestiami należącymi do jego zakresu działania (podobnie jak Zgromadzenia Obywatelskie), zanim przedłożyłby wnioski ustawodawcze do głosowania przez całe zgromadzenie, aby stały się prawem.

Eksperymenty deliberatywne w Kanadzie, Wielkiej Brytanii, Francji, Hiszpanii, Belgii, Holandii, a nawet tutaj, w Ameryce, wykazały, że zwykli obywatele są w pełni zdolni do produktywnego dyskutowania między sobą i konsultowania się z ekspertami w kwestiach politycznych w ramach zgromadzeń. Trudność z takimi systemami wynika mniej z kompetencji obywateli, a bardziej z tego, jak niewielu w nich uczestniczy – jeśli poważnie traktujemy podejmowanie decyzji jako kwestię demokratyczną, istnieje pewien problem demokratyczny, związany z tym, że losowo wybrana grupa społeczeństwa, a nawet grupa demograficznie reprezentatywna, podejmuje decyzje za społeczeństwo, zamiast pozwolić, by całe społeczeństwo decydowało samodzielnie. Biorąc pod uwagę wszystkie czynniki, które mogą wpływać na sposób, w jaki grupy podejmują decyzje – indywidualne osobowości, temperamenty i nastroje; różnice w umiejętności pisania i mówienia itd. – nie ma większego sensu zakładać, że losowo wybrana grupa osób obradowałaby lub działała tak samo, jak każda inna losowo wybrana grupa ludzi lub ogół społeczeństwa. Ale coś w rodzaju Domu Ludu mogłoby się sprawdzić jako swego rodzaju organ doradczy — byłby to sposób na zapewnienie naszym przedstawicielom i decydentom regularnego kontaktu z przekrojem Ameryki, a także grupa, która mogłaby być przedmiotem sondaży i konsultacji z prasą w sprawach rozpatrywanych przez legislaturę.

Niezależnie od tego, czy zdecydujemy się na taki pomysł, czy nie, powinniśmy ambitnie zastanowić się nad tym, jak mógłby wyglądać bardziej demokratyczny organ ustawodawczy. Niezależnie od formy, jaką przyjmie nasz następny, z pewnością nie powinien przypominać Kongresu, jaki znamy .

Niniejszy fragment jest adaptacją książki Osity Nwanevu „The Right of the People” . Prawa autorskie © 2025 przysługują autorowi, przedruk za zgodą Penguin Random House.

Zapisz się na wieczorny newsletter Slate.
Slate

Slate

Podobne wiadomości

Wszystkie wiadomości
Animated ArrowAnimated ArrowAnimated Arrow