"Nowoczesny patchwork" może być specjalnością i wielką szansą dla polskich firm

Wielowątkowa, intensywna debata o polskiej gospodarce w gronie przedstawicieli świata biznesu, polityki oraz nauki i środowiska eksperckiego odbędzie się 9 lutego 2026 r. w Warszawie. Zapraszamy na EEC Trends. Rejestracja dostępna na stronie wydarzenia.
- - Programy rządowe nie są przedstawiane w sposób spójny - jako długotrwała polityka rozwojowa. Biznes chciałby, aby kalendarz programów wsparcia – grantów, dotacji czy kredytów – określano na co najmniej 4 lata, no i naturalnie, by był konsekwentnie realizowany – przekazuje Tomasz Haiduk.
- - Bliska mi jest idea „nowoczesnego patchworku”: tworzenia z supernowoczesnych elementów już na globie istniejących nowatorskich propozycji, nowych jakości - innowacyjnych linii technologicznych, zakładów, metod produkcji – podkreśla szef Forum Automatyki i Robotyki Polskiej, mówiąc o naszej drodze do nowoczesności.
- - W praktyce w Polsce mamy albo finansowanie startupów i „rozwiązań innowacyjnych” albo klientów końcowych. Pomiędzy tymi krańcami tkwi grupa przedsiębiorstw bez żadnego wsparcia. Efekt? Robotyczną modernizację polskiego przemysłu w sporej mierze de facto finansuje grupa kilkudziesięciu firm inżynierskich - z ich własnych środków – ocenia Tomasz Haiduk. I podaje szczegóły.
- W przygotowywanym staraniem WNP Economic Trends i dziennikarzy WNP przekrojowym raporcie "Polska 2026++. Nasz głos w grze o nowy porządek" (opublikujemy go w styczniu przyszłego roku) znajdą się też fragmenty, dotyczące nowoczesnych technologii.
81 robotów na 10 tys. pracowników w przemyśle wytwórczym w Polsce (średnia dla Europy w 2024 r. – 148; liderujące Niemcy – pomad 400), a tempo instalacji nowych tego typu urządzeń od 4 lat u nas spada (w zeszłym roku znów o 15 proc. rdr). Drobimy w miejscu, w pewnym sensie wręcz się cofamy.
- Tabela wskazuje, że nasz kraj jest przedostatni w Unii w nasyceniu gospodarki robotami. A te spadki…
Z jednej strony to kwestia „doraźnej” statystki, kształtowanej – zwłaszcza w mniejszych krajach – przez duże inwestycje samochodowe. Ilustracją jest ogromny skok Węgier w ub. r.: inwestorzy zagraniczni wybudowali tam trzy fabryki samochodów. Wyniki i u nas punktowo się poprawią, bo Mercedes inwestuje w Jaworze na Dolnym Śląsku, a Volkswagen zdecydował o rozbudowie zakładów we Wrześni.
Jeśli jednak odseparujemy inwestycje w motoryzacji, których w ostatnich 4 latach u nas nie było, to faktycznie sytuacja nie wygląda różowo.
Co gorsze w naszym kraju nadal nie widać przemyślanej koncepcji robotyzacji i automatyzacji produkcji przemysłowej – i na poziomie administracji państwowej, i samych firm, traktowanych jako zbiorowość.
Z czasem nasila się za to model gospodarki dwóch prędkości: coraz bardziej rozwierają się nożyce między zaawansowanymi technologiami globalnych koncernów, które lokują u nas produkcję, realizując scenariusz dalszej modernizacji produkcji według koncepcji Przemysłu 4.0, a realiami w polskich firmach en bloc.

A umacnia też dystans wewnątrz grupy naszych rodzimych przedsiębiorstw? Czy te duże (przynajmniej w polskiej skali), na ogół prowadzące dość szeroką międzynarodową działalność, mocno wysforowały się na robotycznym polu?
- Bardzo dobre pytanie! Kiedy przedsiębiorstwa bazują na lokalnym rynku zbytu, to pęd do robotyzacji często nie jest przesadny.
Firmy o rozwiniętej aktywności poza naszymi granicami, zwłaszcza te z lokalizacjami w rozmaitych krajach (w tym modelu właściwe bez różnicy, czy to nasz rodzimy czy zagraniczny kapitał) szukają takich możliwości rozwoju, by dołączyć do czołówki europejskiej czy światowej. I tu konieczność robotyzacji czy automatyzacji jest już w wielu gałęziach gospodarki bezdyskusyjna.
Wielkość produkcji, koszty, ekologia, preferencje klientów - to wszystko dobre powody modernizacji. Ale silną przyczyną jest także wyższy poziom technologiczny: na światowym rynku konkurencyjny wyrób musi być o klasę lepszy niż ten produkowany z użyciem ludzkich rąk, a produkcja - precyzyjna i jakościowo powtarzalna; rzecz jasna łatwiej te warunki spełniać dzięki automatyzacji i robotyzacji.
Przykład? Pesa przeszła na produkcję modułową przy laserowym spawaniu nadwozi wagonów nie dlatego, że brakowało 30 spawaczy, ale m.in. dlatego, że wagon spawany ręcznie na konstrukcji szkieletowej nie zapewnia superprecyzji i jest ok. 30 proc. cięższy (oszczędności materiałowe i kosztowe).
To jaka jest recepta na przełom? Bo takie rozmowy o kulejącej w Polsce robotyzacji to jak tasiemcowy serial w telewizji: każdy odcinek jest bardzo podobny, a akcja właściwie nie posuwa się do przodu.
- Mamy wiele wektorów, które prowadzą do takiej sytuacji. Główny problem to jednak obawa w podejmowaniu inwestycyjnych decyzji - zwłaszcza przez średnie przedsiębiorstwa z polskim kapitałem, zatrudniające 100-200 pracowników. Obawa uzasadniona.
Idzie o spójną politykę rządu: powstają kolejne programy rozwoju i wsparcia polskiego przemysłu, ale nierzadko efektywność tych działań kończy się w dużej mierze na poziomie medialnych komunikatów.
Jeżeli średniej wielkości przedsiębiorstwo szuka tego rodzaju pomocy, to się w praktyce okazuje, że ograniczenia administracyjne (wymogi kwalifikacyjne, góra dokumentów) są ogromne. I jeszcze zdecydowanie powiększane ponad unijne warunki przez ostrożnych, zbiurokratyzowanych polskich urzędników, o czym przecież też już długo rozprawiamy.
Wsparcie bywa też poważnie opóźnione (vide: drastyczna historia KPO). A jak się jeszcze nasłucha, że część programów jest zatrzymana, podlega ewaluacji i sprawdzaniu, czy poprzednia ekipa wydala te środki w sposób właściwy…
Sporo firm świadomie w takiej sytuacji rezygnuje ze wsparcia ze źródeł publicznych. Bo chaos, zamieszanie – także politycznej natury – wzmacniają rozmaite ryzyka związane z jego pozyskaniem i wydatkowaniem.
Konieczności: lepsza informacja o programach wsparcia, daleko idące uproszczenie formalności, mniejsza restrykcyjność, tak?
- Wszystko. I powiem brutalnie: jeśli przenosi się worek z ziarnem, to nieco tego ziarna być może się wysypie. To trochę tak, jak w Niemczech: kontrola z urzędu skarbowego popatrzy, zanalizuje i urzędnik czasem zawyrokuje: mam wrażenie, że jednak pan coś ukrywa, proponujemy taki to a taki wymiar podatku, inaczej wdrożymy bardzo drobiazgową kontrolę…
Trzeba po prostu m.in. rozważyć, czy w Polsce duże nakłady na tak szczegółową kontrolę są finansowo uzasadnione w stosunku do wyników weryfikacji. Liberalizacja uprościłaby i przyspieszyłaby wiele.
„Wsparcie musi mieć związek ze strategiczną wizją rozwoju firmy”To by zakładało odrzucenie przez administrację założenia, że każdy przedsiębiorca jest potencjalnym przestępcą. Pewne postępy są, ale to jeszcze daleka droga. Swoją drogą ciekawe, jakie duże stado czarnych owiec przy nowej procedurze by się u nas formowało… Użył pan przed chwilą określenia „chaos” – w jakim znaczeniu?
- Programy rządowe nie są przedstawiane w sposób spójny - jako długotrwała polityka rozwojowa. Biznes chciałby, aby kalendarz programów wsparcia – grantów, dotacji czy kredytów – określano na co najmniej 4 lata, no i naturalnie, by był konsekwentnie realizowany.
Wtedy firmy wiedziałyby na przykład, kiedy aplikować o pomoc związaną z wprowadzaniem cyfryzacji i AI w zarządzaniu przedsiębiorstwem; za kolejne 6 miesięcy pomoc dotyczyłaby, powiedzmy, robotyzacji czy automatyzacji procesu produkcyjnego. W tej chwili „w piątek” jest ogłoszenie, a „w poniedziałek” trzeba złożyć dokumenty…
A przecież wspomniane wsparcie musi mieć związek ze strategiczną wizją rozwoju firmy: gdzie chce się ona znaleźć za rok, za trzy, za pięć lat. Wtedy wiadomo, gdzie inwestować, które elementy w układance poprawić - i do tego dopasowuje się środki, jakie są na rynku.
W tym kontekście mechanizm, że w ów symboliczny „piątek” rząd coś ogłasza, a we „wtorek” kupuję sobie robota, bo pojawiła się akurat nagła okazja, jest kompletnie, ale to kompletnie bez sensu!
Czy są perspektywy na zmianę tego stanu rzeczy?
- Nie ma. Im dalej polityka trzyma się od biznesu, tym lepiej. A u nas trzyma się blisko, oj blisko.
Niestety, ostatnie dwa lata też dowodzą, że oczekiwania przedsiębiorców wobec nowej ekipy spotkały się z dość smutną praktyczną weryfikacją. Za czasu rządów Zjednoczonej Prawicy był gigantyczny problem z uruchomieniem środków z KPO, a po wyborach – jak już wspomniałem – z wstrzymaniem realizacji niektórych programów wsparcia z uwagi na poszukiwanie uchybień i być może winnych (nie wszystkie z tych pomocowych inicjatyw były złe).
Takie bardziej lub mniej przewidziane tamy zaburzają pulę cash flow, przepływy finansowe i oczywiście inwestycje, a co za tym idzie – rozwój.
Spróbujmy oszacować (koncentrując się na robotach): na jaki poziom – plus minus – według pana powinniśmy liczyć z punktu widzenia dostatecznej modernizacji gospodarki, a na jaki realnie liczyć możemy w pięcioletniej perspektywie?
- Celowane programy wsparcia, adresowane przede wszystkim do średnich i dużych firm (doświadczenia krajów europejskich) przynoszą wzrost instalacji robotów o ok. 15 proc. rocznie.
Trzeba jednak zarazem pamiętać, że punktowe programy stymulacyjne działają tylko w ograniczonym czasie i – niestety, podobnie jak wszystkie programy celowane - zaburzają decyzje firm, oparte na świadomej strategii i rzeczywistych potrzebach.
Z drugiej strony: potencjał naszej gospodarki do przyspieszenia robotyzacji i automatyzacji produkcji jest ogromny. Średnia światowa to 177 robotów na 10 000 pracowników, czyli ponad dwa razy więcej niż u nas. Nawet licząc na duże projekty związane z sektorem automotive (MB Jawor, VW Crafter) trudno będzie nam osiągnąć ten wynik w ciągu najbliższych 5 lat…

Mariusz Sobociński, menedżer z Nowego Stylu, jest zdania, że w naszym biznesie (rozumianym przekrojowo) panuje rodzaj awersji do innowacji: „To się u nas kojarzy bardziej z przepalaniem pieniędzy”, co owocuje defensywnością w modernizacyjnych decyzjach. Racja?
- W dużej mierze. Ta opinia jest między innymi objawem protestu przemysłu przeciw pochopnemu inwestowaniu w te startupy, których jedynym zadaniem jest konsumpcja grantów.
Co się u nas dzieje, kiedy startup stworzy innowację? Często - nic. Innowatorzy znów coś proponują i starają się o kolejne środki.
Te kwoty zasilające - potrzebne przecież – powinny być radykalnie przesunięte na inny moment rozwoju przedsiębiorstwa: na etap komercjalizacji, skalowalności przedsięwzięcia.
Firmy produkcyjne są bowiem zainteresowane nie innowacjami jako takimi, ale ich nowoczesnymi zastosowaniami: technologiami i liniami produkcyjnymi. To, że ktoś opracował nowy laser i na tym etapie pozostał, to dla nich ciekawostka, a zarazem kompletna porażka naszej gospodarki (i władz też). Luka wcale nie niknie.
Jaka luka? Jak powiedzieliśmy A, to powiedzmy – w szczegółach – i B.
- Tę wyrwę opiszę na przykładzie doskonale mi znanym - z Forum Automatyki i Robotyki Polskiej.
Nasze firmy zajmują się głównie składaniem - z bardzo nowoczesnych klocków - linii technologicznych. To przyszłość naszego przemysłu.
W praktyce mamy jednak albo finansowanie startupów i „rozwiązań innowacyjnych” albo klientów końcowych. Pomiędzy tymi krańcami tkwi grupa przedsiębiorstw bez żadnego wsparcia. Efekt? Robotyczną modernizację polskiego przemysłu w sporej mierze de facto finansuje grupa kilkudziesięciu firm inżynierskich - z ich własnych środków.
Chciał pan szczegółów? Klient zamawia nowoczesną, zrobotyzowaną i zautomatyzowaną linię produkcyjną za 5 mln zł, bo na przykład obiecano mu środki z jakiegoś funduszu. Wykonawcy kupują zatem ramiona robotyczne, sterowniki, mechatronikę etc. Zaprojektowanie wspomnianej linii trwa około roku, a koszty dostaw to – powiedzmy - 4 mln zł.
20 proc. początkowej zaliczki, w związku z gwarancjami bankowymi właściwie nie jest w tym czasie do wykorzystania. I przez cały czas prace finansowane są ze środków własnych wykonawców – aż do zapłaty pełnej kwoty przez zamawiającego.
W przeciwieństwie do międzynarodowych potentatów polskie firmy inżynierskie nie cierpią raczej na nadmiar własnych zasobów finansowych, co ogranicza także możliwości realizacji zamówień.
Tu w sukurs mógłby przyjść mechanizm współpracy między bankami a rządem, skutkujący - przynajmniej częściowym - uśmierzeniem tego problemu. Ale takiego po prostu na razie nie ma.
I nie chodzi tu bynajmniej tylko o firmy, zajmujące się robotyzacją. To problem ogólniejszej natury.
„Ze sztuczną inteligencją w przemyśle jest jak z yeti: nikt go konkretnie nie widział, ale wszyscy o nim mówią”Tylko 5,9 proc. firm pożytkuje w Polsce sztuczną inteligencję (średnia unijna to 13,5 proc., a liderzy mają na koncie 25 proc.). Menedżerowie biznesu wskazują, że wydatnie rośnie świadomość konieczności stosowania tego narzędzia w przemyśle, ale nie podążają za tym realne decyzje. Co musi się stać, a może permanentnie dziać, by myśli - przynajmniej z grubsza - były zgodne z czynami?
- Ze sztuczną inteligencją w przemyśle jest jak z yeti: nikt go konkretnie nie widział, ale wszyscy o nim mówią. Oczywiście żartobliwie trochę przesadzam…
Koncepty oparte na AI tymczasem w niewielkim jeszcze stopniu mają zastosowania w przemyśle. Dotyczą one (i coraz bardziej) analityki i zarządzania w przedsiębiorstwie, lecz w samej produkcji już działające algorytmy AI, to - w lwiej części - rozwiązania związane z uczeniem maszynowym (m.in. w analizie obrazowej w automatyce przemysłowej – dla weryfikacji jakości oraz utrzymaniu ruchu predictive maitenance).
Sumując: AI w produkcji znajduje się we wczesnej fazie rozwoju.
No dobrze, ale czym się tu jednak aż tak różnimy od liderów w Unii?
- W tym przypadku idzie też o ogólny poziom technologiczny w danym kraju, w którym nowatorskie technologie są powszechniej stosowane i łatwiej wdrażane. W nowoczesnych gospodarkach te systemy są wykorzystywane z klucza - nawet czasem firma-odbiorca dokładnie nie wie, że pewne urządzenia czy systemy mają w sobie zaszyte takie formuły.
Owszem, nowoczesna linia produkcyjna zawiera w sobie rozwiązania oparte m.in. na zaawansowanych algorytmach dla automatyki, które można nazwać AI. Ale – powtarzajmy uporczywie - to nie ma nic wspólnego z ChatGPT czy pokrewnymi projektami. Bo taka wiedza w kadrze menedżerskiej mniejszych polskich firm, proszę mi wierzyć, nie jest powszechna.
Nie sposób wdrażać pewnych rozwiązań nad dłuższą metę, dlatego że są modne czy efektowne. Aby wiedzieć, czy w naszym przypadku są one efektywne, musimy się na tym choć trochę znać. I tu wracamy do edukacji, kształcenia, szerzenia świadomości – by modernizacyjne decyzje podejmować w sposób racjonalny. To w Polsce trochę ziemia niczyja…
Administracja rządowa jest bierna, ale to i owo do zrobienia ma tu też biznes. Nasze Forum jest na przykład partnerem branżowego centrum umiejętności w Lublinie – naturalnie w specjalności robotyka.
Do czerwca przyszłego roku, wykorzystując unijne pieniądze, przeszkolimy 120 ludzi z przemysłu w wiedzy o robotach, cobotach i wózkach mobilnych. Potem, kiedy ci specjaliści w swoich dotychczasowych czy nowych zakładach pracy się pojawią, wielu z nich będzie szukać zastosowania dla tych modernizacyjnych zmian. Wielce prawdopodobne, że przyjmą na siebie – formalnie czy nieformalnie - rolę liderów zmian.
Jeśli się de facto nie da skutecznie wcielać zmian „od góry” (czyli wskutek inspiracji i pomocy państwa), to spróbujmy intensywnie robić to „od dołu”.
W postępie innowacji nie pomaga także rozdrobnienie polskiej gospodarki.
- Oczywiście że firmy małe i te z dolnych rejonów stanów średnich miewają problem z wypracowaniem środków na nowoczesne inwestycje. Co więcej: nie są też konkurencyjne w zatrudnianiu odpowiednio wykwalifikowanej kadry menedżerskiej; tu jest - z mojej wieloletniej obserwacji – wprost dramat.
W obu przypadkach widzę umowną barierę (idzie też o kulturę organizacyjną), pojawiającą się nierzadko w przypadku przedsiębiorstw o obrocie 20-40 mln zł i marży poniżej 10-proc.
Kłopot się jeszcze potęguje, gdy właściciele nie odeszli od zarządzania bezpośredniego, w tym „mikrozarządania” drobiazgami, co przez lata może i było w miarę skuteczne, ale dziś jest już mocno anachroniczne.

Rację mają menedżerowie, że pożytkowanie chmury obliczeniowej w polskich firmach nadal nie odpowiada niemałym potrzebom modernizacyjnym naszej gospodarki. Faktem jest jednak, że - według Eurostatu - od 2021 r. do 2023 r. liczba firm (powyżej 10 pracowników) korzystających z usług w chmurze urosła z 28,7 proc. do 55,67 proc. – to 9 lokata w UE … A zatem: szklanka jest w połowie pełna czy też w połowie pusta?
- Obiektywnie: rozwiązania chmurowe są dla polskiej gospodarki bardzo atrakcyjne - choćby z tego powodu, że rozbudowa własnej struktury wymaga inwestycji kapitałowych, a koszty utrzymywania rozgałęzionych systemów wewnętrznych są pokaźne (już nie mówiąc o cyberbezpieczeństwie). Zwłaszcza dla małych firm tego rodzaju niezależność nie ma sensu.
Na drugim biegunie tkwi ryzyko – biznesowe, ale też psychologicznej natury: jak moje dane za granicą mogą zostać wykorzystane? Aktywność OChK łagodzi tu tego rodzaju obawy o poufność i bezpieczeństwo o nieuprawnione przetwarzania czy udostępniania danych w obcym kraju.
Kłopot, że niemało polskich przedsiębiorstw nadal przerzuca do chmury swe systemy na zasadzie „lift and shift” (przeniesienie aplikacji i danych z lokalnej infrastruktury w niezmienionej formie, bez przeprojektowania, co niekoniecznie umożliwia pożytkowanie chmurowych możliwości). Co z tym począć?
- Większość nowoczesnych rozwiązań IT w przemyśle bazuje dziś na chmurze. Faktycznie, pobierane dane muszą być jednak odpowiednio przygotowane, by z nią satysfakcjonująco „współpracować”. Inaczej nie ma to wielkiego sensu.
I znów: „triggerem”, który może zmienić sytuację, cały czas pozostaje edukacja. Chodzi i to, by menedżment dokładnie wiedział, dlaczego nie chce chmury albo dlaczego jej chce i jakie skutki pociągają z sobą kalekie, bo połowiczne wybory.
My zresztą powinniśmy nawet bardziej decydować się na chmurę niż np. firmy niemieckie czy francuskie, w których tzw. baza lokalna jest zdecydowanie bardziej rozbudowana. Mamy szansę przeskoczyć pewien etap – dzięki szybkiej modernizacji, z wykorzystaniem chmury.
Generalnie: jest pan optymistą co do modernizacji naszej gospodarki w najbliższej pięciolatce?
- Jestem optymistą, choć ostrożnym. Młode pokolenie - „generacja Facebooka” - bez problemu akceptuje zastosowanie w firmach rozwiązań, które – toutes proportions gardées – używa w domu.
Krzepi i to, że w Polsce pracuje tłum dobrych programistów, także z ościennych krajów. Szkoda tylko, że tak licznie działają w rejonach typu tik-tok, a za mało ich nadal w przemysłowym softwarze.
Nie ma zamówień z gospodarki?
- Nie tylko… Podczas niedawnej rozmowy z ministrem Andrzejem Domańskim powiedziałem, że uwierzę, że rządowi naprawdę zależy, abyśmy dążyli do automatyzacji, robotyzacji i cyfryzacji w przemyśle, jeśli zrówna status „programisty na tik-toka” z programistą robotów przemysłowych: ten pierwszy według przepisów to twórca, który płaci bardzo małe podatki, ten drugi jest zaś etatowym pracownikiem na umowę o pracę – ze wszystkim obciążeniami.
Prawdopodobnie pan minister wziął sobie do serca te równościowe pomysły… i przystąpił do likwidacji tych ulg. Jak zdjąć kota z drzewa? Ano ściąć drzewo!
„Na rozwiązaniach małoseryjnych i prototypowych też można doskonale zarabiać”Agnieszka Kubera, dyrektorka zarządzająca i prezeska Accenture w Polsce powiedziała mi niedawno: „Globalne inicjatywy i lokalne rozwiązania powinny i mogą się uzupełniać. Jeśli nie obrażamy się na rzeczywistość, to optymalny jest tu kompromis. Trzeba po prostu mądrze poukładać te puzzle. Do tego potrzebni są wysokiej klasy fachowcy” (kontekst? rozwój AI i chmury w naszym kraju). Próbuje to robić OChK, uważam, że z niejakim sukcesem. Strzał w dziesiątkę? Jakaś może bardziej uniwersalna recepta na polskie aktywne uczestnictwo w globalnych zmianach?
- Szukamy polskich specjalizacji w innowacjach… Bliska mi jest idea „nowoczesnego patchworku”: tworzenia z supernowoczesnych elementów już na globie istniejących nowatorskich propozycji, nowych jakości - innowacyjnych linii technologicznych, zakładów, metod produkcji.
Żaden wstyd. Przeciwnie! Polacy do tego typu inwencji mają dryg. W mechatronice Chińczyków czy w softwarze Stanów Zjednoczonych raczej nie prześcigniemy – w jej masowych zastosowaniach. Ale już w rozwiązaniach małoseryjnych i prototypowych – tak, możemy to zrobić (na czym też da się doskonale zarabiać).
Fakt, cyfryzacja, w tym AI, automatyzacja, robotyzacja, w ogóle: deep-tech kształtują nowe modele produkcji i usług. Jesteśmy skazani na adaptacje technologii i nisze?
- Ale to nie jest porażka, gdy się umiejętnie w tych ramach ulokować! Przykład polskiego przemysłu kosmicznego jest świeży i aż nadto wyrazisty: z sukcesem proponuje on specjalistyczne rozwiązania (często na osnowie dostępnych elementów) na najwyższym poziomie technologicznym.
Masowa, rodzima produkcja samochodów Polsce? No słabo to wygląda… Ale specjalistycznych – jak najbardziej.
Seco/Warwick tworzy specjalistyczne, unikatowe piece przemysłowe dla rozmaitych warunków i branż. I jest tu globalnym liderem.
A4BEE sprzedaje - jak ja to nazywam - „zaawansowane termomiksy przemysłowe” dla chemii i przemysłu farmaceutycznego: duże, hipernowoczesne reaktory z kompletną automatyką i ściśle kontrolowanymi parametrami wewnętrznymi. Służą zarówno małoseryjnej produkcji, jak i np. badaniom postlaboratoryjnym (szanse rozmaitych produktów na komercjalizację).
W jakiejś mierze to rodzaj śmiałych, „zawansowanych startupów”, ale działających na wskroś w komercyjny sposób. Taka mocna tkanka też tworzy nowoczesność. Stosowaną, a nie teoretyczną. I zyskowną. Spodziewane w Polsce gigafabryki AI czy zakłady półprzewodników z taką strategią w ogólniejszym wymiarze zupełnie się nie kłócą.
Grzegorz Szydełko, prezes zarządu Nextomation postawił taką diagnozę: „W Polsce realizowana jest idea Industry 4.0, która jednak nie spowodowała poważnej rewolucji przemysłowej, a raczej ewolucję poprzez nadanie kierunku rozwoju przemysłu”. Rzeczywiście, to raczej niespieszny pochód cyfryzacji gospodarki i innych rozwiązań z rodziny Industry 4.0, znów mocno odstający od poziomu prymusów.
- Tak, postęp jest wolny. Dzieje się tak, jak na skrzyżowaniu, na którym zepsute są światła sterujące. A przełączenie zielonego i czerwonego światła następuje gwałtownie i niespodziewanie.
W innych krajach jest inaczej?
- Chyba jednak tak. Hiszpanie umiejętnie korzystają tu z funduszy unijnych, Włosi też - np. w uproszczonej procedurze funkcjonują dotacje do pierwszego robota (żadna wielka filozofia); program „Mój pierwszy robot” zaowocował tam skokowym wzrostem nowych instalacji. To działa! Systematycznie. A polscy przedsiębiorcy boją się gwałtownych zmian świateł – no i stoją przed tym skrzyżowaniem.
„Nie pomogę koledze, bo urząd ma dotację tylko 5 mln zł, więc dostanę je ja albo on”Niemiecka koncepcja kilkunastu centrów kompetencji Industry 4.0, rozsianych po kraju, ani w ogóle tamtejszy program „Industrie 4.0 @Mittelstand”, wspierający zmiany z kręgu Przemysłu 4.0 w sektorze MSP jest w Polsce de facto nie do powtórzenia – co wykazała praktyka. No to co tu czynić, by rozwiązania z kręgu Industry 4.0 powszechniej trafiały jednak do mniejszych przedsiębiorstw?
- Przyczyna, dla której się to nie udało, jest bardziej złożona, niż się wielu wydaje. Niemiecki pomysł bazuje też na innej strukturze przemysłu niż w Polsce. Nawet mniej tu chodzi o wielkość firm, a wiele bardziej o kulturę działania przedsiębiorstw i historię rozwoju gospodarczego.
Niemcy mają długie i owocne dzieje samorządu gospodarczego na poziomie lokalnym. Wykształciło się zaufanie do tych struktur: że tego rodzaju merytoryczno-finansowe publiczne wsparcie będzie dystrybuowane z wielkim pożytkiem dla biznesu, z precyzyjnym też rozeznaniem konkretnych potrzeb; integracja biznesowego środowiska jest daleko posunięta. Lokalni przedsiębiorcy na co dzień pracują przy tym z lokalnymi władzami.
Nasi przedsiębiorcy nie mają w zwyczaju, by w podobny sposób komunikować się choćby na poziomie województwa; w dużej mierze wynika to z braku tradycji - droga rozwoju kapitalizmu w naszym kraju była zupełnie inna. Skłonności do wspomnianej, środowiskowej współpracy nie są zatem specjalnie mocne, chociaż niekonieczne skazane byłyby a priori na porażkę.
Ot, choćby dzieje naszego związku, gromadzącego firmy z jednego sektora (integratorów robotyki) dowodzą, że się jednak da. Bo się okazuje, że zakres komplementarnych interesów jest de facto duży.
Niestety, w wielu innych przypadkach dominuje rozumowanie „nie pomogę koledze, bo urząd ma dotację tylko 5 mln zł, więc dostanę je ja albo on”.
Fundacja Platforma Przemysłu Przyszłości była bardzo dobrą inicjatywą - i całkiem sporo zrobiła. Problem, że postawiono jej zbyt wysokie wymagania przy raczej skromnych środkach i narzuconej czapce administracyjnej. Centra kompetencji działają nadal, ale zainteresowanie MSP jest znikome…
Konieczność współpracy firm jest dziś „must have” – także dlatego, że rozproszeni polscy przedsiębiorcy mają zbyt małą siłę przebicia, by działać na rynkach większych niż lokalny. Zasada „pomóż sobie sam” obowiązuje i tu.
wnp.pl




